piątek, 30 czerwca 2017

Moje postrzeganie Belgii na przestrzeni lat

   Czerwiec w Klubie Polki na Obczyźnie, to takie trochę wspominkowe wpisy o tym, jak na przestrzeni lat zmieniało się nasze postrzeganie kraju, w którym mieszkamy. W zasadzie mogłabym napisać podobne wpisy o czterech krajach europejskich. Dwa pierwsze należą już jednak do przeszłości. Pozostało mi więc napisać o Francji i o Belgii.

   Postanowiłam jednak nie pisać o Francji, bo za bardzo zżyłam się z tym krajem od 27 lat i moje postrzeganie jest zupelnie zafałszowane emocjami i przywiązaniem. Nie jest to kraj mi obojętny, ani nie jest obcy i spędziłam tam więcej lat niż we własnej Ojczyźnie. 
Natomiast Belgia bardziej mi tu podchodzi do tego tematu, bo pracuję tu (i siłą rzeczy mieszkam też jedną nogą) od ponad siedmiu lat, więc i najlepiej jeszcze pamiętam co tych parę lat temu o Belgii myślałam.

   Ale zanim zacznę, to wrócę na chwile do pradziejów, czyli do grudnia roku 1989, kiedy to moja noga postała w Belgii po raz pierwszy. Miało to miejsce przez kilka raptem godzin, gdy z mym Lubym przyjechaliśmy z Luksemburga do Brukseli na lotnisko Zaventem. Tak się złożyło, że lecielismy akurat do Warszawy na Boże Narodzenie i ... na własny ślub zaplanowany na 30 grudnia. 
Osobom młodszym przypominam tło historyczne : żadnych komórek, żadnych internetów, komputer IBM stacjonarny był szczytem marzeń, low costy nikomu się jeszcze nie śniły, Polska dopiero co wstała od Okrągłego Stołu, a w Bukareszcie właśnie rozprawiono się z Wszechmogącym Ceaușescu. Nieco wcześniej zaś zburzono mur w Berlinie. Czasy były bardzo ciekawe.

    Przyjeżdżamy więc na lotnisko. Idziemy z naszymi, ręcznie wypisanymi na specjalnych druczkach biletami, na lot do Warszawy.
Pani szuka, szuka... coś kreci głową. Mego Lubego znalazła na liście pasażerów od razu (wydrukowanej), a mnie szuka i szuka. W końcu oświadcza, że nie ma mnie na liście i niestety nie może mnie zarejestrować... Innymi słowy, Luby leci sobie na nasz ślub sam!
      Słabo mi się zrobiło, bo wiza kończyła mi się następnego chyba już dnia. Tak, były jeszcze wtedy wizy, bo w onych zamierzchłych czasach Polska o UE jeszcze nawet nie śniła. Nie mówiąc już o tym, że nie miałam kasy na przedłużanie pobytu, a poza tym .... ja chciałam do domu! 
    Trochę to trwało. Pani się poci, ja nalegam, aż w końcu wyciągnęłam rękę po listę i sama zaczęłam szukać swego nazwiska, które oczywiście znalazłam przekręcone tak, że tylko chyba siłą woli i telepatii, je rozpoznałam....  Tak to było, gdy nie było jeszcze komputerów i bilety wypisywano jak recepty; to znaczy, że tylko wprawne oko domyślić się mogło o co chodzi.  Grunt, że polecieliśmy oboje. Belgia na jakiś czas zapisała się nieco "nerwowo" w mej pamięci.
    Kilka lat później odwiedzałam tam przyjaciółkę z podstawówki i zapamiętałam smak piwa o aromacie czereśni wypitego na Grand Place. 

    Kilkukrotnie jadac z Paryża do Polski samochodem przejeżdżałam później przez Belgię i za każdym razem myślałam sobie jaki ten Król musi byc bogaty, skoro stać Belgię na oświetlanie przez całą noc pustych autostrad? Oczywiście z tym Królem to był tylko taki skrót myślowy, bo nie on osobiście za światło na autostradach płaci. Na dodatek autostrady były (i są) bezpłatne. Same luksusy.
Meyboom (Drzewo Radosci), jak co roku 9 sierpnia w Brukseli

    Ponowne spotkania z ma przyjaciółką z podstawówki zamieszkałą w Brukseli: a to Dinant, a to Brugia, a to Bruksela. Pojawiły się dzieci i za każdym razem, gdy sobie rozmawiałyśmy, to stwierdzałam, że życie rodziców w Paryżu jest jednak dużo bardziej uciążliwe niż w Brukseli. Z tą myślą żyłam kolejnych kilka lat do czasu, gdy owa brukselska przyjaciółka zaczęła mnie namawiać na przeprowadzkę i pracę w Brukseli. 
    Przygotowania do tego zakrętu życiowego trwały ponad dwa lata, ale w końcu się udało i wprawdzie, nie opuściłam Francji ani Paryża, ale pracować (w tygodniu) zaczęłam w Brukseli.

   Pierwsze wrażenie : Polaków spotykałam w Brukseli na każdym kroku. W pracy, w sklepie spożywczym, w kasie teatru, u kosmetyczki i nawet w sklepie z czekoladkami.  W Paryżu też ich przecież było sporo, ale byli jakoś tak bardziej zintegrowani i wtopieni w paryski pejzaż. Po latach paryskich poczułam się w Brukseli prawie jakbym wróciła do Polski.

   Śmieszne scenki na co dzień. Oczywiście belgijski francuski z jego dziwnym zaśpiewem, liczebnikami w stylu septqnte (70) czy nonante (90), zamiast soixante-dix  i quatre-vingt-dix czy dziwnymi słowami jak brol zamiast bazar (w znaczeniu rzeczy, nieporządek) albo parlophone zamiast interphone (po polsku domofon). 
   Kupuje np. któregoś dnia chleb. Pani mówi ile mam zapłacić,  podaje mi bochenek mówiąc  s'il vous plaît (proszę) . Płacę, dziękuję i chcę już wychodzić, a ona do mnie znowu s'il vous plaît. Zdziwiło mnie to, bo chleb mi już podała i jeśli już, to mogłaby powiedzieć je vous en prie (w znaczeniu proszę bardzo). Dopiero po kilku razach zorientowałam się, że oni w Belgi mówią s'il vous plaît i w znaczeniu "proszę" i na zakończenie jako "proszę bardzo" po podziękowaniu. 

   Inna sprawa to obecność angielskiego na każdym kroku. I to nie tylko tam gdzie są turyści, ale wszędzie. W kraju, gdzie są trzy języki urzędowe (francuski, niderlandzki i niemiecki), językiem wszechobecnym w stolicy jest angielski. Wyobraźcie sobie, że są w Belgii osoby mieszkające tam od dziesięciu albo i więcej lat i nie mówią żadnym z języków tego kraju, bo wszędzie się dogadują po angielsku. Wprawdzie żyją jak za szybą, bo wiele niuansów życia belgijskiego będzie im na zawsze obca, ale mogą tak spokojnie egzystować. We Francji jednak szybciej muszą się przybysze uczyć języka, bo czy to założyć sobie telefon, czy podłączyć elektryczność, czy wynająć mieszkanie, nie da się bez znajomości języka. A w Belgii tak, bo wszystkie biura obsługi klientów maja pracowników angielskojęzycznych.
Tradycyjne brukselskie Lalki-Giganty

   Natomiast pod pewnymi względami praca w Belgii zmieniła moje postrzeganie Francji na lepsze. Od czasu, gdy zaczęłam pracować w Brukseli, nigdy już nie narzekałam na brzydką pogodę w Paryżu.  Może i jest ona tam gorsza niż na południu Francji, ale na pewno więcej tam słońca i mniej deszczu, niż w stolicy Belgii. 

   Podobnie z usługami.  Mieszkając od lat w Paryżu, często zgadzałam się z Francuzami narzekającymi na złą jakość usług. No, ale po paru wpadkach jakie miały wobec mnie poczta, czy kwiaciarnia belgijska, akcje usług francuskich stanowczo poszły w górę. A francuskie agencje pośrednictwa mieszkaniowego urosły wręcz do rangi cudów rzetelności i profesjonalności.

   Gorzej mają Polacy, którzy przyjeżdżają do Belgii bezpośrednio z Polski. W Polsce bowiem usługi są na bardzo wysokim poziomie i gdy ktoś przyjedzie do Belgii, to przeżywa swoisty szok. Wiele rzeczy nie jest możliwych. Albo owszem są,  ale za dwa miesiące, albo trzy i to drogo. To dlatego polscy remontowcy, elektrycy czy hydraulicy są w Brukseli bardzo cenieni za fachowość i rzetelność.

   Po kilku latach zrozumiałam już co miało oznaczać zawieszanie głosu po stwierdzeniu "Przecież to Belgia...." , jakie zaobserwowałam u niektórych nowych znajomych tuż po przyjeździe.

    Porównując życie kulturalne Paryża i Brukseli, oferta brukselska wypadała dość blado. Szczególnie jeśli chodzi o teatr. Stopniowo jednak poznałam sporo różnego typu teatrów także i w Brukseli, choć w całym mieście jest ich może tyle co w Paryżu w mojej tylko dzielnicy. 
Ale korzystam z oferty teatralnej obu miast i z czasem poznaję coraz to ciekawsze teatry, które czasem są w Brukseli bardzo kameralne i działają jakoś tak lokalnie, podczas gdy w Paryżu jest kilka stron internetowych, gdzie można od ręki kupić bilety i znaleźć informacje o wszystkich spektaklach. 

    Jednakże to, czego mi naprawdę brak w Brukseli, to rzeka. Po prostu przydałaby się tu jakaś Sekwana czy Wisła, bo miasto ma jednak zupełnie inny charakter, gdy płynie przez nie duża, naturalna rzeka. 

   Po dwóch-trzech latach odkrywania miasta, zaczęłam poznawać również folklor brukselski. Składa się na niego lokalny dialekt, historia, tradycje i stopniowo zauważyłam, że wiem o nim więcej niż wielu mych tutejszych znajomych. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdybym nie znała francuskiego, bo są to rzeczy zupełnie nieprzetłumaczalne. Pewne rzeczy trzeba wyczuć, wsłuchać się w dowcip sytuacyjny, znać tło historyczne i kto nie zna francuskiego lub niderlandzkiego, ten pozostanie na zawsze za szybą niewidzialnego ekranu jako obserwator. 
Cieszę się więc, że nie tracąc nic z mego przywiązania do Paryża i Francji, zyskałam swoistą dumę, z przynależności do grona "brukselskich" mieszkańców Brukseli, którzy wiedzą i czują co to Ommegang, Meyboom, czy Toon. 

A to przecież jeszcze nie koniec mojego odkrywania Belgii.

A wy znacie Belgię? Jak ją postrzegacie?


1 komentarz:

  1. No prosze! Czyli moge sie spokojnie przeprowadzac do "mojej" pieknej Belgii! Zawsze powtarzalam, ze jesli wroce do Europy, to tylko tam, tylko jak to pogodzic z brakiem znajomosci francuskiego badz nemieckiego? ;) Angielski znam jednak rewelacyjnie, wiec skoro twierdzisz, ze to wystarczy, pozostaje mi juz tylko szukac pracy (i tak szukam nowej, to co mi szkodzi poszukac na innym kontynencie? :D) i wyciagnac rodzine po nowa przygode! :D

    OdpowiedzUsuń