czwartek, 11 września 2014

Visa pour l'Image - Perpignan 2014

Visa pour l'Image to bardzo ważne - światowej rangi - wydarzenie dla zawodowych fotoreporterów, którzy tak często narażają własne życie by dotrzeć i utrwalić na swych fotografiach ludzkie tragedie, konflikty społeczne i polityczne w tych najdalszych, ale i w tych bliższych, zakątkach świata.

Tegoroczna edycja, jest juz 26-tą z kolei i kto mieszka w okolicy Perpignan, a jeszcze nie widział, ma szansę na obejrzenie wystaw do końca tego tygodnia. Następnie będą one zamknięte dla szerokiej publiczności i jedynie grupy młodzieży szkolnej i studenci będą mogły je oglądać. 

Przez dwa tygodnie od 30 sierpnia, Perpignan żyje w rytmie wystaw, projekcji, spotkań. Wiele spotkań ma charakter czysto profesjonalny i biorą w nich udział fotoreporterzy z całego świata. 


Plakaty widoczne są w Perpignan na każdym kroku<
Zwróćcie uwagę, że na tytułowym zdjęciu tegorocznego plakatu widać kilka biegnących osób.
Drugi mężczyzna biegnie z uniesioną do ciosu maczugą…
Nie dla żartów tak przecież biegł i trudno nie pomyśleć, że prawdopodobnie swą ofiarę dogonił...

Niemniej jednak wszystkie wystawy i niektóre spotkania, czy projekcje dostępne są też dla  szerokiej publiczności. Wstęp na wystawy jest bezpłatny. 



Lokalna gazeta, l'Idependant, wydrukowała specjalny dodatek z informacjami dla tych, którzy wolą katalog papierowy zamiast aplikacji na telefon, jaką można ściągnąć ze strony internetowej festiwalu www.visapourlimage.com



W pierwszą niedzielę po otwarciu wystaw fotograficznych w różnych salach i miejscach zabytkowych, wybrałam się obejrzeć dwie z nich. 

Pierwsza, którą miałam okazję zobaczyć w Palais del Corts (KLIK TU), poświęcona była kryzyzowi humanitarnemu w Republice Centralnej Afryki. (KLIK TU)

Nie była zbyt duża, być może jakieś 30 zdjęć, nie liczyłam dokładnie. Ich autorem jest Wiliam Daniels
Zdjęcia są wstrząsające. Trudno się je ogląda. Człowiek patrzy i oczom nie wierzy, że to nie jakaś makabryczna gra wideo, czy film fabularny, a prawdziwe wydarzenia utrwalone w obiektywie fotografa.  

Przed wejściem na każdą z wystaw wywieszone są plakaty z kalendarzem projekcji i
spotkań podczas owego najważniejszego chyba w Europie festiwalu fotoreporterów


Drugą obejrzaną przeze mnie wystawą, była wystawa poświęcona twórczości fotoreportera zabitego trzy lata temu w Libii, Chrisa Hondrosa (KLIK TU).

Pracował on przez lata w wielu miejscach gdzie wybuchały niebezpieczne konflikty i jeszcze za życia nie raz wystawiał swe fotografie w Perpignan.

Pomimo niewątpliwego piękna pałacyku o nazwie Hôtel Pams (KLIK TU), w którym mieściła się wystawa, z prawdziwą ulgą wyszłam na 30-stopniowy upał.

Piękny hall w Hôtel Pams, jednym z piękniejszych pałacyków w Perpignan

Oglądanie zdjęć nieszczęścia i okrucieństwa ludzkiego kosztuje nas często wiele wysiłku. Oczywiście najprościej jest nie chodzić na tego typu wystawy, ale to by było chowanie głowy w piasek i udawanie, że tego typu wydarzenia nie istnieją. Dlatego czasem trzeba się przemóc i spojrzeć prawdzie w oczy. Przyjąć ją do wiadomości, zrozumieć. 

Szczególnie, gdy ktoś narażał życie by uwiecznić i podać fakty do wiadomości. 

Chylę czoła przed tymi ludźmi, którzy chyba nigdy nie będą już bezmyślnie beztroscy i z trwogą muszą  patrzeć na nasze przejmowanie się, jakże często nieistotnymi problemami życia codziennego. 
Chyba jesteśmy niesamowitymi szczęściarzami...


***

Jeśli chcecie poczytać więcej o festiwalu fotoreporterów Visa pour l'Image, to najwięcej informacji (także o poprzednich edycjach) znajdziecie jego na stronie 


Istnieje wersja po francusku, angielsku, hiszpańsku i katalońsku.




wtorek, 9 września 2014

Podmiejski foto-rajd nad Sekwana (inaczej)


Miniony weekend był w Paryżu wyjątkowo przyjemny i po pracowitej sobocie postanowiłam wyciągnąć moje latorośle na świeże powietrze. Przyjemnie jest pospacerowac z takimi latoroślami, które przerosły mnie już jakiś czas temu i nie ma ryzyka, że trzeba będzie któreś nosić jak to dawniej mogło się zdarzyć przy dłuższych trasach :)

O dziwo, nikt nie protestował i nawet chętnie wszyscy ruszyliśmy w drogę niedzielnym (późnym) porankiem.

Trasę wybrałam niedługą, tak na oko z 10 km. Nie miałam też wielkiego wyboru, bo wieczorem już jechałam do pracy, więc nie mogłam brać pod uwagę 20 kilometrowych tras na łonie natury z godzinnym dojazdem pociągiem.

Musiałam wybrać coś bliżej i krócej. Stanęło na podparyskim kawałku GR2 wzdłuż Sekwany z Choisy-le-Roi do Jeziora Daumenil lub do Vincennes.  Trasy nie znałam i nawet nie miałam czasu na żadne przygotowania, ale stwierdziłam, że na takim "podmiejskim" rajdzie i to wzdłuż rzeki, trudno bedzie sie zgubić :)


Budyneczek starego dworca Choisy-le-Roi ginie obecnie w natłoku
nowoczesnych budynków dookoła i gdzie mu tam do nowoczesnego
dworca o paręset metrów dalej...


Pierwsza niespodzianka czekała juz nas na stacji RER C na Placu Inwalidów, bo się okazało, że żaden pociąg nie jedzie do Choisy-le-Roi. Pani w okienku uprzejmnie nas poinformowała o remoncie stacji i poradziła dojechać RER-em C do Dworca Austerlitz , a następnie wsiąść w zastępczy autobus. 
Nie zrażeni "kłodami pod nogi", dojechaliśmy w końcu po 40 chyba minutach na zupełnie mi nieznane południowe przedmieścia Paryża.  No…  lasów i puszczy to tam nie ma. 
Normalne podmiejskie miasteczko z całą różnorodną populacją regionu paryskiego. 

Bez większych kłopotów dotarliśmy do rzeki i szukając oznakowania szlaku (którego nie znalezlismy) wybraliśmy przypadkiem lewy brzeg Sekwany. W sumie nie był to zły wybór, bo mogliśmy sobie maszerować cały czas nad samą rzeką. Po prawej stronie widać było później miejsca, gdzie przejścia nad samym brzegiem nie było.



Pierwszy most zachwycił mnie migotaniem promieni słońca odbitych pod mostem od powierzchni wody. 
Niby nic szczególnego, ale fajnie to wyglądało. 
Od tego mostu i prawie aż do końca naszej drogi po tej stronie rzeki, szliśmy wzdłuż ścieżki rowerowej. 





W sumie doszlismy od Choisy le Roi az do miejsca, w ktorym rzeka Marna (Marne po fr.) wpada do Sekwany (tuz pod samym Paryzem)


Widok na rzeke Marne (z lewej), ktora wpada do Sekwany (z prawej i pod mostem , z ktorego zrobilam zdjecie ).
Jest to bardzo dziwne miejsce, z lewej piej-kne dzielnice, miedzy rzekami tez apartamentowce i elganckie chinskie restauracke (widac pagode), a z prawej zupelnie inny swiat, przemyslowe nabrzeza i nawet slumsy nad sama rzeka.

Po drodze z Choisy , przez Vitry sur Seine i w kierunku Paryza widzielismy rozne dziwne miejsca. Jakze odmienne od paryskich nabrzezy tejze samej rzeki. 
Przede wszystkim sporo bylo miejsc przemyslowych, opuszczone nabrzeza, momentami jak w jakichs filmach futurystycznych.


Fantomy przeszłości 





Nie wiem co to za ptaszyska, ale w jednym miejscu było ich z dziesięć. Każdy siedział na swoim "stanowisku" i obserwował otoczenie wyczekując… nie wiem na co :)






Koszmary teraźniejszości…



Wygląda to na resztki guinguette, restauracji nad rzeka, która najwyraźniej poszła z dymem...

Piękne restauracje i nowoczesne apartamentowce w miejscu gdzie Marna wpada do Sekwany, a obok smieciowe koczowiska … i to jak najbardziej zamieszkałe (jest nawet telewizja satelitarna)




Część przemysłowa
Te zakłady nad rzeka były oczywiście nieczynne w weekend, ale w tygodniu nabrzeże pewnie nie jest zbyt przyjazne dla cyklistów i pieszych :)







Mieszkańcy tych bloków mogą się wprawdzie pochwalić widokiem na Sekwanę, ale ja bym tam mieszkać raczej nie chciała...





Śluzy i pikniki, resztki Sekwany sielskiej…


Sekwana jednak nie jest "martwą rzeką" i co trochę widać przepływające barki towarowe, a nawet barki prywatne wynajmowane turystom np na tygodniowy rejs w kilka osób.





W pewnym momencie minęliśmy śluzę na Sekwanie i bylo to chyba najsympatyczniejsze miejsce na naszej trasie po tej stronie rzeki.
Kolo śluzy zachowal sie bowiem caly rządek prywatnych domow z ogrodami, ktore pewnie jeszcze sto lat temu byly letnimi willami na wsi, a teraz wygladaja jak "z innej bajki" wśród nowoczesnych budynkow dookola. Tuz kolo śluzy było tez zagospodarowane miejsce na pikniki i grillowanie. Pięknie ocienione starymi drzewami, cieszyło sie dużą popularnością, bo widzielismy wiele rodzin z dziećmi. Nie robiłam tam zdjęć, bo nie chcialam im przeszkadzać. W koncu to nie zoo.

Tak wyglada wiekszosc przebytej przez nas trasy. To sciezka pieszo-rowerowa i biegnie nad sama rzeka. Miejscami wsrod starych drzew, a momentami wzdluz ogrodzen zakladow przemysowych. Nic dziwnego, ze tlumow tam nie bylo.  Wiekszosc, to pewnie mieszkancy danyc miejscowosci. Turystow tam raczej nie spotkalismy. My tez tam trafilismy troche przypadkiem i ponownie pewnie sie juz nigdy nie wybierzemy.

Wysiłki artystyczne…
W niektorych miejscach widac bylo ciekawe grafitti. To na budyneczku ponizej bylo nawet fajne. Szkoda, ze akurat w tym miejscu zapachy byly okropne , a dookola bardzo brudno.



Taka "osmiornice" dojrzalam na przeciwnym brzegu.


A to malunki na żelaznych okiennicach jakiegoś budynku przemysłowego. Nawet fajnie to wyglądało.


Trochę natury ...


Przyroda ma na tym odcinku wybrzeża ciężkie zycie. W niektórych miejscach po prostu trudno uwierzyć, ze coś może rosnąć na przykład na samym betonie jak to drzewko na poniższym zdjęciu...




Przez kilka kilometrow szlismy w cieniu dosc duzych kasztanowcow. I tu zauwazylismy cos dziwnego. Pod kilkoma zaledwie kasztanowcami lezalo pelno pieknych kasztanow. Pod reszta nic, ani jednego, same suche liscie. Jak to wytlumaczyc? A moze kasztanowce nie owocuja co roku ?
Nie potrafie tego wytlumaczyc, bo mam w pamieci parki pelne kasztanow i nigdy nie widzialam kasztanowca, ktory by na jesieni nie mial owocow...





W pewnych miejscach mielismy wrazenie, ze rzeka nie jest uregulowana (choc jest). 
NA prawym zdjeciu powyzej "nasz" brzeg byl jak na wsi, a po drugiej stronie widac bylo juz eleganckie apartamentowce. Kontrast byl to niesamowity.


I tak to wedrujac doszlismy w koncu do Jeziorka Daumenil, gdzie prawdziwe tlumy wylegly na piknik. 
My tez , po 11 km , usiedlismy sobie na trawie i zrobilismy piknik. 



                                 Potem wyciągnęłam sie i tak po prostu obserwowalam niebo. 
             Po pewnym czasie musieliśmy jednak ruszyć w dalsza drogę do metra w Vincennes, 
                                                 żeby zdążyć się przygotować do drogi do pracy.
A gdy dwie godziny później jechałam Thalysem do Brukseli, to nadal miałam wrażenie, ze moje stopy ciągle ida :)  Ale szybko przeszło i nikogo z nas nawet nogi potem nie rozbolały, a w sumie tego dnia przeszliśmy bez żadnego przygotowania 14,3 km (miałam włączoną aplikacje Runkeeper). 
Tej trasy raczej nie polecam na zadne rajdy piesze.
Wole bowiem spacerować polnymi lub leśnymi drogami na łonie natury.
Nie żałuję jednak tej naszej mini-wyprawy, bo zupełnie nie znalam tych właśnie paryskich przedmieść.


Tak wyglądała z grubsza nasza niedzielna trasa :)


wtorek, 2 września 2014

Moje letnie przetwory i … kotki


W tym roku zrobiłam mniej przetworów. 
Tak jakoś wyszło. 
Po pierwsze wszystkie owoce dojrzewały jakoś dwa-trzy tygodnie wcześniej niż zwykle i gdy w końcu wróciłam z "wojaży", czyli z pracy, to w zaprzyjaźnionych sadach było "po owocach".  
Po drugie zostało mi jeszcze sporo konfitur z zeszłego roku i postanowiłam sobie odpuścić. 
Nic na siłę!

W pewnym momencie dostałam za to kilka skrzynek przepięknych, aromatycznych pomidorów. 
Jako szczęśliwa posiadaczka suszarki do grzybów, zajęłam się suszeniem pomidorów  i robieniem przecierów z ich miąższu. 

Przepisy na suszone pomidory i na przecier pomidorowy  znajdziecie na blogu  Moje Twory Przetwory, do ktorego często zaglądam.

Sporą część przecieru zamroziłam w małych porcjach, a tylko mniejszą część zrobiłam w słoikach.


Nic w powyższych przepisach nie zmieniałam, bo mi bardzo pasowały. Dałam po prostu sporo czosnku, bo lubię.



Lucy prezentuje wam suszone pomidory … (kapturki w czerwona kratkę)

Do zdjęć wyjęłam tylko kilka słoików każdego rodzaju, ale dwa kociaki i tak były od razu nimi zaintrygowane (trzeci akurat spał)






W pewnym momencie sierpniowego urlopu miałam "na stanie" sporą ilość dużej mięsistej czerwonej papryki.  Upiekłam ją w piekarniku i obrałam, bo potrzebowałam do pewnej potrawy. Ale zostało mi jeszcze trzy razy tyle. Zrobiłam wiec zalewę, dodałam czosnek i papryka również znalazła się w słoiczkach (kapturki w niebieską kratkę)

Przepis na zalewę pochodzi z bloga Twoje Moje (KLIK TU)




W pomarańczowych kapturkach to przecier pomidorowy…



Wśród winnic wokół naszej Południowej Arkadii jest wiele krzaków dzikich jeżyn. Celowo piszę krzaki, a nie krzewy, bo rosną jak najęte i trzeba je karczować jak chwasty.

 Mało kto zbiera ich owoce.

Pewnego razy zabraliśmy wiaderko i … po powrocie z winnicy mieliśmy 3,5 kg pięknych soczystych i słodkich dzikich jeżyn. 
Wyszło z tego ponad 16 słoiczków konfitury… 
To te w kapturkach z owocami na granatowym tle …
Przepisu specjalnego nie miałam: dałam 0,75 kg cukru na 1kg owoców. I sok z wyciśniętej cytryny. Najpierw zagotowałam umyte owoce. Po 30 min zmiksowałam i dodałam cukier. sok z cytryny pod koniec gotowania zależnie od tego jaką chcemy otrzymać konsystencję.








To Jaqouille (Żakuj), śliczny czarny kociak prawie bez ogonka. Taki się już urodził.

A tu jego bliźniaczy brat: Gaspard. Identyczny, ale z ogonkiem.

No i do tego panienka : Lucy.
Tej nie mylę z wiadomych powodów, ale co do chłopaków,
to muszę sprawdzać po ogonie, który to. Są po prostu identyczni :)


Ta kocia trójka jest najmłodszym kocim pokoleniem u nas na wsi i oswajaliśmy je prawie cały sierpień. 

Z maluchami nie ma kłopotu, są roztropne i wesołe. Z ich mamą idzie gorzej, bo to dzika, nieoswojona kotka. Ale już zaczyna nabierać zaufania. Póki co karmi, ale jak tylko maluchy podrosną, trzeba ją koniecznie wysterylizować… 
Kocięta bardzo lubimy, ale rozmnażają się niesamowicie. 
Maluchy czeka to samo, a już na pewno ślicznotkę Lucy…

A wracając do przetworów: 
robiliście jakieś tego lata?


poniedziałek, 1 września 2014

Sierpień 2014 - podsumowanie miesiąca

Sierpień był miesiącem spokojnym …

I poświęconym w dużej mierze odpoczynkowi po całorocznych cotygodniowych wędrówkach 





  1. 2200 km przejechanych pociągami TGV i Thalys podczas 4 zaledwie przejazdów;
  2. 1200 km samolotem, 1 przelot (! tylko jeden ! czyli tyle co nic:)
  3. kilometrów samochodowych tak z 500, ale raczej na bliskie wycieczki wokół naszej Południowej Arkadii np KLIK TU :)
  4. zero teatru, zero kina, prawie bez telewizji (detox totalny)
  5. weekend w Prowansji (klik1, klik2 lub klik3)
  6. koncert charytatywny piosenek Jean Jacques'a Goldmana w Le Boulou (66160)
  7. przepiękny pokaz sztucznych ogni w Collioure (klik tu)
  8. wycieczka w góry w okolicach Biure (Empordà, Katalonia)
  9. zwiedzanie Muzeum Sztuki Współczesnej w Céret (66400)
  10. wycieczka do Arques et Rennes-le-Château (obie miejscowości mają kod 11190), czyli w pasmo Corbières (departament Aude, Kraina Katarów)
  11. wystawa fotograficzna w Perpignan (66000) w ramach "Visa pour l'Image"
  12. zrobiłam trochę przetworów na zimę : konfitury z dzikich jeżyn, pomidory suszone w oliwie, papryka pieczona w oliwie…
  13. no i winobranie… i posiłek z ekipą na jego dobry początek
A jaki był wasz tegoroczny sierpień?




Zapraszam tez do polubienia Fanpage'a
"Francuskich i innych notatek Niki" na FB
***




Poznajecie? To Picasso (zdjęcie pocztówki),
a oryginał widziałam w Céret (patrz punkt 9)